Bliskie spotkania z mordercą

Książki do swojej biblioteczki pozyskuję w różny sposób, również z firm wysyłkowych. I właśnie tam, któregoś dnia, podczas przeglądania wielu, jak dla mnie zbyt wielu, książeczek wpadła mi w oko chyba pierwsza powieść Henninga Mankella, jaka ukazała się w Polsce. Był nią właśnie „Fałszywy trop”.

 

fałszywy trop

 

Ładnie wydana przez Świat Książki, w twardej oprawie, na przyjemnym papierze. (Tu: okładka książki wydana przez W.A.B.). Ciekawie opisana. Doszłam do wniosku, że będzie świetnym prezentem dla mojego, zakochanego w kryminałach, ojczulka. Sama raczej nie zamierzałam jej czytać. Nie do końca przepadam za tym gatunkiem literatury. Choć muszę przyznać, że kryminały Agathy Christie pochłaniam jak ciepłe bułeczki. Tylko, w przeciwieństwie do owych bułeczek, one mi nie szkodzą. Jednak wiadomo, że kryminały Christie to całkiem inna liga. Świetna fabuła, świetna intryga, cudowna postać Panny Marple czy Herkulesa Poirot… ups, ale chyba się zapominam. Albo podążam równie „Fałszywym tropem”, co komisarz Wallander.

Dlaczego zaczęłam czytać tę książkę? Naprawdę, nie pamiętam. Widać coś mnie do niej przyciągnęło – i nie żałuję. Wciągnęła mnie od pierwszych stron. Mankell każdą swoją powieść zaczyna retrospekcją, która wprowadza nas w nastrój stworzonego przez niego świata. Przygotowuje nas na to, co dopiero ma się wydarzyć. Stwarza niejako bazę, podstawę, na której buduje całą akcję; która poniekąd wyjaśnia nam przyczyny mającego się dopiero wydarzyć przestępstwa. Wszystkie zbrodnie mają swoich rodziców. Musi się zejść motyw z zemstą i wtedy rodzi się ich często okrutne dziecko – mord. Czytelnicy powieści Mankella niemal od samego początku znają motyw popełnianych zbrodni, ale nie znają samego mordercy. Nie zna go również główny bohater, Wallander, choć czasem zdarza się, że się z nim spotyka, niemal się o niego ociera.

Wallander to człowiek, jakich wielu na ziemi. Nie do końca dbający o zdrowie, nie do końca dbający o rodzinę, nie do końca żyjący w zgodzie z prawem, a już na pewno z sobą samym, nie do końca przystojny, nie do końca mądry… I tak można wymieniać bez końca. Ale jest coś, co go wyróżnia. Właśnie ta niedookreśloność, która zmusza go do tego, by w końcu coś zrobić do końca. W sumie w jego postaci można znaleźć i przebiegłość Herkulesa Poirot, i przenikliwość Panny Marple, i taką pozorną ciapowatość, dobroduszność, a zarazem nieustępliwość, z jakimi prowadzi śledztwo porucznik Colombo. I zdaje się, że właśnie te cechy za każdym razem pomagają mu w rozwiązaniu, jak zwykle okropnie trudnej i skomplikowanej, sprawy. Zaczyna się niewinnie (o ile można w ogóle użyć przymiotnika „niewinny” w obliczu morderstwa), od czyjegoś zaginięcia. Potem okazuje się, że nie jest to takie zwyczajne zaginięcie, a całkiem „normalne” morderstwo, które urasta do „rangi” apokalipsy. Po drodze zginie parę osób, a komisarz Wallander, z rozbabranym życiem własnym, z kłopotami ze zdrowiem i fizycznym, i psychicznym, z wiecznymi brakami w kadrze dochodzeniowej i na tle przemian społecznych w Szwecji, będzie toczył bój z nieznanym mordercą, który zawsze chętnie podsunie mu fałszywy trop, by opóźnić śledztwo i wystrychnąć na dudka umęczonego tą całą sytuacją policjanta.

Hm… zabrzmiało patetycznie, ale książka taka nie jest. Czyta się ją naprawdę bardzo dobrze. Choć czasem chciałoby się potrząsnąć Wallanderem: „Słuchaj, chłopie, rozwiązanie masz pod samym nosem! Czyś Ty oślepł już całkowicie?!”. No tak, aż żal, że Wallander tego nie słyszy, ech…

Dodaj komentarz