Mimo braku czasu

Czytam. Może nie tak dużo jakbym chciała, ale czytam. A czasu trochę mało, bo dzidziol go wybitnie zapełnia. A nawet jak nie zapełnia, to jestem tak zmęczona, że zasypiam po paru stronach, a jakoś stosunek przerywany, zwłaszcza z książką, nie należy do moich ulubionych. Ale się nie poddaję. A że mam ograniczony dostęp do zbiorów w mojej pracowniczej bibliotece, bo kto mi będzie zamówione książki pocztą wysyłał? To sobie czytam te książki, które tak namiętnie gromadziłam przez 6 lat pracy, a które czekały na swoją kolej, czekały, aż się w końcu doczekały 🙂

W 2011 roku udało mi się przeczytać 33 książki. Nie jest źle, biorąc pod uwagę ciągłe zmiany miejsca zamieszkania, pobyt w szpitalu i potem 3-miesięczny okres przystosowawczy do bycia mamą. 🙂 Listę przeczytanych przeze mnie książek można znaleźć TUTAJ 🙂   Jedne były dobre dobrane, inne mniej. Ale ogólnie nie narzekam, czasem trzeba przeczytać coś, co zupełnie nie jest w naszym guście, żeby się upewnić, czy na pewno nie jest 😉 Bo a nuż coś się zmieniło? Wszak człek zmienia się co 7 lat. 🙂

Z ostatnich moich lektur, kiedy Kasia już była na świecie i o dziwo dała mi poczytać to:

Powrót nauczyciela tańca – Henninga Mankella

źródło

Bardzo przyjemny, sprawnie napisany kryminał. Zresztą Mankell nigdy mnie nie zawodzi. Co prawda zrezygnował z usług Kurta Wallandera, ale wprowadza nowego śledczego. Ciekawą postać, równie nieidealną, jak jego poprzednik, która musi się zmagać z ciężką chorobą, a jednak działa, pracuje na wysokich obrotach. Stefan Lindman próbuje rozwikłać zagadkę śmierci swojego kolegi z pracy, cichego, niewadzącego nikomu Herberta Molina. To, co odkryje podczas własnego śledztwa, zadziwi nawet jego samego. A w życiu tajemniczego Herberta trzeba będzie pogrzebać. Cofnąć się aż do czasów drugiej wojny światowej. Wtedy okaże się, czy grzeczny, cichy, tajemniczy policjant był naprawdę tak dobrym człowiekiem, czy jednak jego śmierć ma jakieś wytłumaczenie. Bo nikt o czystym sercu, nie zostałby zabity w tak brutalny sposób. Bardzo ciekawa lektura. 🙂

Potem na tapetę poszły dwie książki Moniki Szwai:

Zupa z ryby fugu

źródło

Czytałam już wcześniej kilka książek tej autorki, ale z tą męczyłam się wybitnie. Możliwe, że fakt iż świeżo zostałam matką, i że próbowałam ogarnąć jakoś swoje życie, miał tu jakieś znaczenie, ale za grosz nie potrafiłam zainteresować się książką na dłużej. Czytałam ją z musu. Bo nie lubię porzucać książek. A historia jakich pełno w realnym życiu. Młode małżeństwo bardzo chce mieć dziecko. Ale nie sami z siebie chcą tego dziecka. Nawet chyba za bardzo się nie zastanawialiby nad tym, czy chcą zostać rodzicami, gdyby nie chore ambicje mamusi męża, która uważała, że jej potomek koniecznie musi mieć dziedzica. Z presji zrodziła się frustracja. Kolejne nieudane próby in vitro wpędzały młodą kobietę w coraz większą depresję i szaleństwo. Aż w końcu wpadła na pomysł, że wynajmie surogatką. A to nie jest takie łatwe w Polsce, ani nie jest takie łatwe dla wynajętej kobiety. Urodzić dziecko i oddać je innym ludziom. Cóż… Jakie były perypetie tego małżeństwa możecie się dowiedzieć z kart książki. Dla mnie mocno niestrawna, podobnie jak tytułowa zupa.

Natomiast druga książka – Powtórka z morderstwa

źródło

bardzo bardzo do rzeczy. I zabawna i z akcją. Rzecz dzieje się w regionalnym odłamie telewizji, którym rządzi bardzo nieprzyjemna pani dyrektor. Do tego stopnia nieprzyjemna, że ktoś postanawia ją usunąć raz na zawsze z tego łez padołu. Oczywiście jest wielu podejrzanych, sprawę prowadzi wielce przyjemny pan komisarz, który wpadł w oko jednej z redaktorek, pragnącej za wszelką cenę służyć pomocą przy rozwiązaniu zagadki śmierci pani dyrektor. Jak się możecie domyślić, wiele w tej historii zabawnych pomyłek, wiele intryg i miłostek. Ale to czyni z tej powieści dobrą lekturę na lato. 🙂

A później trafiłam na kontynuację historii Percy ParkerWalka Światła i Mroku i Percy Parker

źródło

Jak bardzo ten gatunek nie jest w moim guście, tak bardzo uważam, że ta książka jest genialna. Lekkie pióro, przepięknie opisany mroczny Londyn, wspaniałe przygody, odwołania do mitów, intryga, niebezpieczeństwo, wielka miłość ponad podziałami, ponad śmiercią, do tego ciekawa historia młodej dziewczyny, której przyszło się zmierzyć z własnym przeznaczeniem. Jak się okazało, przeznaczono jej rolę bogini, wybawicielki świata ludzi spod władzy pana Mroku. Może to wszystko brzmi naiwnie, ale czyta się z zapartym tchem. Nowa powieść Leanny Hieber to dowód na to, że kontynuacja losów głównych bohaterów może być napisana równie świetnie, co pierwsza część, jeśli nawet nie lepiej. Cudowna powieść.

A w końcu porwałam się z motyką na słońce, czyli z bardzo małą ilością czas wolnego na bardzo grubą książkę. I myślałam, że będę ją czyyyyytać i czyyyytać i czyyyytać, a tu szast-prast i ponad 800 stron strzeliło nawet nie wiem, kiedy. Ale nic dziwnego, skoro „Władcę Barcelony” Chufo Llorensa przeczytałam równie szybko. Bardzo przypadły mi do gustu powieści historyczne z dobrze naszkicowaną epoką, z ciekawym wątkiem, z mnóstwem intryg, z ciekawie zarysowanymi postaciami. I wszystkie te cechy znalazłam w nowej powieści tegoż autora, w Uciekinierce z San Benito.

 źródło

Jest to historia dziewczyny, która miała nieszczęście przyjść na świat w rodzinie zubożałego szlachcica jako kolejna z córek, odbierając tym samym szlachcicowi szansę na posiadanie potomka płci męskiej. Siostra szlachcica, a zarazem matka przełożona w Klasztorze św. Benedykta wpadła na genialny pomysł,aby podmienić córkę brata na przypadkowego chłopca urodzonego tego samego dnia w klasztorze. I tak brat zyskał dziedzica, a Catalina, bo tak miała na imię dziewczynka, trafiła pod opiekę własnej ciotki do klasztoru i w przyszłości miała zasilić szeregi sióstr w tymże zakonie. Pech chciał, że szlachci podpadł Świętej Inkwizycji, a Catalina ani myślała zostać zakonnicą. Na dodatek jedna z podwładnych matki przełożonej zapałała chęcią przejęcia jej stanowiska, a co za tym idzie pomogła matce przełożonej szybciej przenieść się na łono Abrahama. O tę śmierć oskarżono Catalinę. Dziewczyna ucieka z klasztoru. Od tej chwili jej losy to jedna wielka gonitwa, maskarada, niebezpieczeństwo. Czy Catalina pozna swoje prawdziwe pochodzenie? Czy zwycięży Świętą Inkwizycję? Czy znajdzie spokój i miłość, której tak pragnie? Książkę czyta się bardzo dobrze, zatem zachęcam do poszukania odpowiedzi na te pytania, właśnie na stronach powieści. 🙂

A potem zabrałam się za małą powiastkę o bardzo prostym tytule „Siostry”. Jest to luźna opowiastka, wariacja na temat wampiryzmu, a stworzył ją Federico Andahazi. Może nie jest to jakieś wybitne dzieło, ale czyta się ją dobrze. I w zasadzie ma wszystko, co potrzebne jest do tego, by uznać, że książka jest ciekawa.

 źródło

W powieści tej poznajemy sekretarza George`a Byrona, człowieka zakompleksionego, żądnego sławy, prestiżu, wiecznej pamięci. Pewnego dnia dostaje on list od siostry słynnych aktorek Bebette i Colette. Panny Legrand są znane z tego, że nikomu nie przepuszczą. Nawet w podeszłym wieku starają się wodzić mężczyzn na pokuszenie. Natomiast o ich siostrze, Anette, nikt nie słyszał. Urodziła się jako trzecia. Dwie pierwsze urodziwe, ona potworna. Dwie pierwsze próżne i głupie, ona inteligentna. Wszystkie do życia potrzebują męskiego płynu ustrojowego, spermy. Anette składa sekretarzowi bardzo ciekawą propozycję. W zamian za życiodajny płyn uczyni go nieśmiertelnym… Czy sekretarz się na to zgodzi?

Następna w kolejności była historia kryminalna – Włamywacz w garderobie.

  źródło

Historia pechowego włamywacza,któremu dentysta zlecił obrobienie byłej żony. Po rozwodzie żona dentysty zabrała mu cały majątek, dentysta wkurzony tym faktem, poprosił Berniego, by ten pozbawił żonę paru świecidełek. Cóż, pech chciał, że owa żona podpadła nie tylko byłemu mężowi. I w chwili, gdy Bernie obrabiał jej dom, została zamordowana przez kogoś trzeciego. Obcego. Bernie niestety nie widział mordercy, bo parę chwil wcześniej schował się w garderobie, a owa żona zwyczajnie go tam zamknęła, w sumie nie wiedząc o jego istnieniu. Całkiem, całkiem miłe czytadło, nieco zwariowane.

Nooo i w końcu Księga bez tytułu doczekała się swoich pięciu minut. Ale przyznam, że kto popełnił tę powieść, bo się do tego nie przyznał Anonim jeden!, musiał mieć nieźle wypaczoną psychikę przez filmy typu Pulp Fiction czy opowiastki o wampirach.

 źródło

Nie żebym się nudziła, czytając tę książkę. Nudzić się raczej nie dało. I doceniam pomieszanie gatunków. I doceniam pastisz i aluzje do wytworów popkultury. I czytało się szybko, nawet z niejakim zaciekawieniem. Tylko oczy puchły od nadmiaru wulgaryzmów i okrucieństwa. W miasteczku zapomnianym przez Boga, Santa Mondega można spotkać wszystkie podejrzane szumowiny, które zawzięcie szukają Oka księżyca. Kamienia mającego dać posiadaczowi nadprzyrodzone zdolności i nieśmiertelność. Zabijaki, wampiry, wilkołaki, policjanci, mnisi uganiają się za tym kamieniem, mordując dookoła wszystko i wszystkich. Kto jest przyjacielem, a kto wrogiem? Ciężko ocenić w mieście żywych trupów. Najlepiej będzie w ogóle się nie pchać w tamte rejony. A jak ktoś już zbłądził, niech zabiera nogi za pas i zmiata, bo długo nie pożyje.

Przeczytałam tę powieść szybko i z zaciekawieniem, ale przyznam, że to w ogóle nie jest moja bajka. Teraz kończę czytać drugą część „Oko księżyca” i już wiem, że jeśli powstanie kiedyś kolejna, raczej nie mam w planach czytania jej. Wystarczą mi te dwie.

A w międzyczasie przeczytałam jeszcze dwie powieści. Pierwsza to „Błękitne kręgi” Freda Vargasa.

 źródło

Muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak przyjemnie poprowadzonej intrygi kryminalnej. Nawet przydługie rozmyślania, oniryczne wspomnienia nowego komisarza paryskiej policji nie zakłócają przebiegu zdarzeń i odbioru książki. W Paryżu ktoś maluje błękitne kręgi. Początkowo ludzie traktują to jak niegroźną manię, hobby. Do czasu, kiedy w jednym z kręgów odnajdują zwłoki. A to dopiero początek góry lodowej. Nikt nie potrafi zrozumieć motywów działania mordercy i malarza. Nikt nie wie nawet czy to jedna i ta sama postać. Dlatego przed komisarzem ciężkie zadanie, a jak sobie z nim poradzi, proponuję doczytać na stronach powieści.

Druga powieść „Młody samuraj : krąg ziemi”, chyba najlepsza (poza historią Percy Parker i Uciekinierka z San Benito), którą przeczytałam pomiędzy dwoma anonimowymi dziełkami, to kolejna z odsłon życia Jacka Fletchera. Angielskiego rozbitka, którego poznaliśmy już w trzech powieściach Chrisa Bradforda (Młody Samuraj : Droga Wojownika, Droga Miecza oraz Droga Smoka). Teraz autor przedstawia nam dalsze losy chłopca, który po rewolucji w Japonii i buncie wśród szogunów, stracił przyjaciół w czasie krwawych walk. Który został zmuszony do opuszczenia Japonii, jako cudzoziemiec i chrześcijanin. Ale to opuszczenie obecnie nieprzyjaznego kraju nie będzie wcale łatwe. Zwłaszcza, że Jack ma coś, na czym zależy wielu możnym tego świata. Router ojca, a w nim wszystkie szlaki morskie. Kto je pozna, będzie rządził światem handlu morskiego. Nie ma już samurajów, którzy stanęliby po jego stronie. Są za to wrogowie chrześcijan oraz ninja. I gdzie ma się schronić biedny Jack?

W czasie ucieczki wpada w pułapkę, zastawioną przez małego chłopca. Wtedy sposób Jack poznał swoich największych wrogów, ninja. Okazało się, że ów chłopiec należy do jednego z klanów ninja. Mimo obopólnej niechęci i braku zaufania Jack zostaje przyjęty do klanu, którego mistrz postanowił nauczyć go, jak przetrwać w niebezpiecznej Japonii . Jack poznaje swoich wrogów, ale czy na pewno wrogów? Nie wszystko jest biało-czarne. Jack przekonuje się, że dawni wrogowie, to jego przyjaciele. Czy będzie umiał wykorzystać nową wiedzę i przyjaźń oferowaną przez ninja? Gwarantuję, że z przyjemnością poznacie odpowiedź na to pytanie. A dodatkowo pięknie opisana Japonia, jej tradycje, tajemna nauka sztuki walki ninja tylko wzbogaca i podnosi walory powieści Chrisa Bradforda. Polecam 🙂

źródło

No to już koniec mojej wędrówki przez literaturę, jaką ostatnio się zaczytywałam. Może coś wam przypadnie do gustu? 🙂

Bliskie spotkania z mordercą

Książki do swojej biblioteczki pozyskuję w różny sposób, również z firm wysyłkowych. I właśnie tam, któregoś dnia, podczas przeglądania wielu, jak dla mnie zbyt wielu, książeczek wpadła mi w oko chyba pierwsza powieść Henninga Mankella, jaka ukazała się w Polsce. Był nią właśnie „Fałszywy trop”.

 

fałszywy trop

 

Ładnie wydana przez Świat Książki, w twardej oprawie, na przyjemnym papierze. (Tu: okładka książki wydana przez W.A.B.). Ciekawie opisana. Doszłam do wniosku, że będzie świetnym prezentem dla mojego, zakochanego w kryminałach, ojczulka. Sama raczej nie zamierzałam jej czytać. Nie do końca przepadam za tym gatunkiem literatury. Choć muszę przyznać, że kryminały Agathy Christie pochłaniam jak ciepłe bułeczki. Tylko, w przeciwieństwie do owych bułeczek, one mi nie szkodzą. Jednak wiadomo, że kryminały Christie to całkiem inna liga. Świetna fabuła, świetna intryga, cudowna postać Panny Marple czy Herkulesa Poirot… ups, ale chyba się zapominam. Albo podążam równie „Fałszywym tropem”, co komisarz Wallander.

Dlaczego zaczęłam czytać tę książkę? Naprawdę, nie pamiętam. Widać coś mnie do niej przyciągnęło – i nie żałuję. Wciągnęła mnie od pierwszych stron. Mankell każdą swoją powieść zaczyna retrospekcją, która wprowadza nas w nastrój stworzonego przez niego świata. Przygotowuje nas na to, co dopiero ma się wydarzyć. Stwarza niejako bazę, podstawę, na której buduje całą akcję; która poniekąd wyjaśnia nam przyczyny mającego się dopiero wydarzyć przestępstwa. Wszystkie zbrodnie mają swoich rodziców. Musi się zejść motyw z zemstą i wtedy rodzi się ich często okrutne dziecko – mord. Czytelnicy powieści Mankella niemal od samego początku znają motyw popełnianych zbrodni, ale nie znają samego mordercy. Nie zna go również główny bohater, Wallander, choć czasem zdarza się, że się z nim spotyka, niemal się o niego ociera.

Wallander to człowiek, jakich wielu na ziemi. Nie do końca dbający o zdrowie, nie do końca dbający o rodzinę, nie do końca żyjący w zgodzie z prawem, a już na pewno z sobą samym, nie do końca przystojny, nie do końca mądry… I tak można wymieniać bez końca. Ale jest coś, co go wyróżnia. Właśnie ta niedookreśloność, która zmusza go do tego, by w końcu coś zrobić do końca. W sumie w jego postaci można znaleźć i przebiegłość Herkulesa Poirot, i przenikliwość Panny Marple, i taką pozorną ciapowatość, dobroduszność, a zarazem nieustępliwość, z jakimi prowadzi śledztwo porucznik Colombo. I zdaje się, że właśnie te cechy za każdym razem pomagają mu w rozwiązaniu, jak zwykle okropnie trudnej i skomplikowanej, sprawy. Zaczyna się niewinnie (o ile można w ogóle użyć przymiotnika „niewinny” w obliczu morderstwa), od czyjegoś zaginięcia. Potem okazuje się, że nie jest to takie zwyczajne zaginięcie, a całkiem „normalne” morderstwo, które urasta do „rangi” apokalipsy. Po drodze zginie parę osób, a komisarz Wallander, z rozbabranym życiem własnym, z kłopotami ze zdrowiem i fizycznym, i psychicznym, z wiecznymi brakami w kadrze dochodzeniowej i na tle przemian społecznych w Szwecji, będzie toczył bój z nieznanym mordercą, który zawsze chętnie podsunie mu fałszywy trop, by opóźnić śledztwo i wystrychnąć na dudka umęczonego tą całą sytuacją policjanta.

Hm… zabrzmiało patetycznie, ale książka taka nie jest. Czyta się ją naprawdę bardzo dobrze. Choć czasem chciałoby się potrząsnąć Wallanderem: „Słuchaj, chłopie, rozwiązanie masz pod samym nosem! Czyś Ty oślepł już całkowicie?!”. No tak, aż żal, że Wallander tego nie słyszy, ech…